Egzamin po drugim roku studiów w łódzkiej szkole filmowej. Żeby zaliczyć przedmiot musiałam przygotować cztery cykle fotografii. Jako pierwszy zaprezentowałam ten najlepszy. Kolejne były coraz gorsze. Ostatni – beznadziejny. – Profesorze, załamie się Pan – uprzedziłam. Nie załamał się. – Zanim wyjmie Pani prace z koperty, proszę opowiedzieć o nich tak, żeby miał mi ochotę postawić ocenę bardzo dobrą, lub celującą – zaproponował.
Nie dałam rady. W indeksie, zamaszystym gestem napisał: dostateczny. Z egzaminu wyszłam z ulgą, ale i przekonaniem, że świat sztuki jest bezwzględny. Kierunek jego rozwoju dyktują strategie marketingowe. A ja nie mam szans. Nigdy się nie upierałam, żeby taką szansę dostać. Obserwowałam tych, którzy konsekwentnie walczyli o to, by ich talent został doceniony. Niektórzy zostali potraktowani sprawiedliwie. Inni nie. Ich miejsce zajęli ci, którzy system promocji opanowali do perfekcji.
Artysta im bogatszy, tym lepszy
W świecie sztuki to się widzi. Wyraźnie. Dla niektórych boleśnie. Za olbrzymie dysproporcje, odpowiadają nie gusta, ale ludzie, którzy gustami zarządzają. Wartość i talent artysty często jest przeceniony, albo niedostrzeżony.
– Artysta im bogatszy, tym lepszy – zadziornie stwierdził Edward Dwurnik w jednym z wywiadów, które kiedyś usłyszałam w radiu. Malarz z właściwą dla siebie swadą uzasadniał prawdziwość tak kategorycznie postawionej tezy.
Jego słowa pobrzmiewają jak echo. W każdym kolejnym wywiadzie, prowadzący rozmowę wytykają Dwurnikowi, że naraził się kolegom i środowisku artystycznemu. A on konsekwentnie opowiada o grubości swojego portfela i samochodach, którymi jeździ. Czasami – jak mówi – nie stać go na benzynę. Wtedy pieniądze pożycza od córki – Poli. Myślę, że drwi.
Jednak ta drwina jest odbiciem olbrzymiej frustracji wielu niedocenionych artystów. Tych, którzy od kilku lat protestują i domagają się uwagi. O taką uwagę, mam wrażenie, dopomnia się Pola Dwurnik.
Nie-dopieszczona Pola
„Jestem niedopieszczona, niedoedukowana, niewypromowana i niespokojna i nie ma sensu udawać, że jest inaczej, wracać do domu, zamykać czerwonych butów w szafce i walić głową w komputer. Należy wreszcie ucieszyć się berlińską nocą i z pokorą przyjąć jej gorącą cielesność” – napisała w jednym z felietonów, które od listopada publikuje wrocławska „Wyborcza”. Pola oprowadza czytelników po swoim Berlinie. Mieście, które zapewnia komfort niezobowiązującego życia.
Życia nieregulowanego godzinami pracy, menu serwowanym w knajpach (śniadanie można zamawiać do 18, a nie jak w Polsce do 12). Imprezy są gorące. Mężczyźni chętnie zostają na noc i śniadanie przy winie. Dają sobie przypisać rolę pseudo-kochanków (jak pisze o jednym ze swoich towarzyszy Pola). „W Berlinie długo się tańczy i długo się śpi, a po długiej nocy je się długie śniadanie” – puentuje swój pierwszy felieton Pola Dwurnik. W kolejnym zapowiada szaloną noc: „Ma być ostro; papierosy, wódka, pot, krew i szałowy taniec do rana w jednym z obskurnych klubików na ostatnim piętrze przy wiadukcie metra”.
„Beka z Poli Dwurnik”
Hejterzy w wyznaniach artystki dostrzegli jałowość prezentowanego przez nią świata. I brak talentu pisarskiego. Obrońcy, czyli ”Gazeta Wyborcza”, zhejtowali hejterów. Wytykają zazdrość i androcentryzm. Bardzo długi wywód, opatrzony tytułem „Beka z Poli Dwurnik? Raczej zbiorowa przemoc” jest upstrzony przypisami i odwołaniami do filozofii. Autorzy przywołują Élisabeth Badinter, Gilles Deleuze’a. Bo według nich „najgorliwszymi hejterami Poli Dwurnik nie są ludzie z najniższych warstw społecznych”. Są nim między innymi Wojciech Engelking, niesłusznie „boksujący” autorkę, która „ma odwagę być inna”.
„Dwurnik padła ofiarą mizoginizmu i społecznych frustracji jak typowy kozioł ofiarny, z którego ofiara powinna przywrócić spokój i porządek w społeczeństwie. Ale „beka” z Poli Dwurnik żadnego ładu nie przywróci” – zapewniają.
Doskonały produkt
Mam wrażenie, że pisząc o społecznym mizoginizmie, mylą się, a Pola Dwurnik nie jest „kozłem ofiarnym”, ale doskonałym produktem, który „Wyborcza” chciała sprzedać.
Ma utalentowanego ojca. Świetne nazwisko. Znajomości, które pomogły. Jej prace są pokazywane w wielu, bardzo dobrych galeriach. Tłumne, wypełnione po brzegi postaciami, obrazy są po prostu dobre. Jest w nich zaduch berlińskiej nocy i swoboda towarzyska, jaką Pola opisała w dwóch opublikowanych felietonach. Bardzo złych felietonach.
Źle namalowaną kreskę łatwiej jest obronić, niż źle dobrane słowo. Infantylizm w sztuce ma swoją wartość. W pisarstwie nie. Niedojrzałość i grafomania biją po oczach. „Toż to żenada, autorka się chwali, że po pijaku poszła się bzykać z kimś tam, a potem z tym kimś tam wpie…ła musli w knajpie i zapijała kolejnym winem. Ile ona ma lat 16? – pyta jeden z hejterów. Jeden z wielu.
„Beka z Poli Dwurnik” – tak nazywa się fan page na Facebooku, na którym prawie trzy tysiące osób zadbało o to, by „Wyborcza” Polę sprzedała. I sprzedała produkt, słabej jakości. Długi wywód obrońców, można by streścić do jednej wypowiedzi – wypuściliśmy słaby tekst osoby z dobrym nazwiskiem. To był nasz błąd. Nie jej. Zabrakło osoby ze zdrowym rozsądkiem. Ale nim wykazali się wszyscy ci, którzy krytykują po prosu słabą jakość i gazetę, która chwyta się dobrych nazwisk za wszelką cenę. Te cenę zapłaciła Pola. „Wyborcza” zrobiła z niej kozła ofiarnego. Hejterzy, próbują przywrócić ład. W świecie, w którym media reprezentują coraz niższy poziom.