Smarzowskiemu udaje się schlebiać płytkim, powszechnym gustom. Gustom tych, którzy piją wódkę szklankami.
Uległam marketingowej strategii dystrybutora filmowego – krzykliwym reklamom i pustym wywiadom, które tworzą aurę konieczności obejrzenia kolejnego filmu Wojciecha Smarzowskiego. Uległam bogato rozreklamowanej sugestii, że powinnam zobaczyć Drogówkę.
Smarzowski jest mi obojętny do momentu, w którym, ktoś przekonuje mnie, że to najlepszy współczesny polski reżyser. Wtedy moja obojętność zmienia się w agresywny opór. Opór przed zgnilizną i brudem jaki ten reżyser prezentuje, bo nie ulegam jego tezie – że wszyscy jesteśmy źli.
Że świat, który on pokazuje i jego bohaterowie są „zainfekowani złem powszechnym” jak napisał Tadeusz Sobolewski w recenzji pod tytułem „Smarzowskiemu się udaje”.
Smarzowskiemu udaje się schlebiać płytkim, powszechnym gustom. Gustom tych, których bawią ci, którzy piją wódkę szklankami. Ci, którzy brylują na wiejskich zabawach weselnych. Ci, którzy ulegli zgniliźnie moralnej czasów PRL. Ci, którzy są uwikłani w korupcyjne układy. Podoba się tym, którzy wierzą w nieomylność i taką diagnozę zepsucia polskiego społeczeństwa. I nas.
Mnie to nie dotyczy. Nie rusza. ŻADEN ze światów filmowanych przez Wojciecha Smarzowskiego nie był, nie jest i głęboko w to wierzę – nie będzie moim światem. Po prostu nie wierzę (być może naiwnie) w świat tak bardzo zdegenerowany (Wesele), zły (Dom zły), skorumpowany i obsceniczny (Drogówka).
Nie umiem, i mam wrażenie (po lekturze wywiadu jakiego udzielił Gazecie Wyborczej) on też, odpowiedzieć na pytanie – PO CO?
Po co mam oglądać Drogówkę?
Skoro ten świat, jak mówi Wojciech Smarzowski, „nie ma nic wspólnego z tym, jak wygląda moje życie osobiste, prywatne i domowe”. Na dokumentację jeździł z najlepszym patrolem. Z korupcją styka się tylko wtedy, gdy zatrzymuje go policja na drodze. I ostatecznie film opatruje napisem „że wszystkie sytuacje są wymyślone, i tego będzie się trzymał w sądzie”.
Według niego „Drogówka to nie jest opowieść o policjantach, ale o ludziach, o systemie wartości, o zalewie chamstwa w życiu publicznym i codziennym, o słabości państwa, które nie potrafi wyegzekwować stanowionego przez siebie prawa”.
Ci ludzie Smarzowkiego są jednowymiarowi. Jednowymiarowo obsceniczni. Mają jedną przypisaną cechę, która jest ich stygmatem. Jak w komiksie. Petrycki (Arkadiusz Jakubiak) jest erotomanem, Banaś (Eryk Lubos) rasistą, Trybus (Jacek Braciak) alkoholikiem, Lisowski (Marcin Dorociński) skąpcem, a Król (Bartłomiej Topa) „nie bierze”. Wszyscy są chamscy i zdegenerowani. Ich systemem wartości jest brak systemu wartości. A główny bohater, który, przez chwilę wydaje się inny, bo szuka sprawiedliwości, okazuje się, że robi to tylko po to by ratować siebie. Tylko po to.
To film, który pogubił się w wielowątkowej akcji. Kilku tematach, które nie współbrzmią ze sobą. Po teledyskowej pierwszej części filmu, jesteśmy wprowadzeni w intrygę na korupcyjnym tle, która nie ma inteligentnego i wiarygodnego finału. Król zostaje uniewnniony przez przełożonego (Marian Dziędziel). Deus ex machina nie rozwiązuje, ale kończy zagadkę, w zaskakujący sposób. A kamera, gestem demiurga, szybuje w górę i spogląda na tę marność bez większej emocji.
Całość zaczyna się trzęsieniem ziemi. Później jest tylko gorzej i gorzej. I wszystko to podobne w dokumentalnej formie, sugerującej prawdziwość opowiadanej historii i reporterskie znamię kontekstu, w którym akcja się rozgrywa.
Mam wrażenie, że Smarzowski uległ urokowi tabloidów. I jak się okazuje nie tylko media, czerpią z tej podrzędnej estetyki łatwych i upraszczających obrazów, ale i polska kinematografia. Smarzowski w tej dziedzinie osiągnął mistrzostwo.