Weź kajecik, ołówek i pisz: Chamstwu w życiu należy się przeciwstawiać siłom i godnościom osobistom.
Wężykiem podkreślając mówił Majster do Jasia.
Wężami, zostały wyróżnione, kilka dni temu, najgorsze filmy polskiej kinematografii za rok 2012.
Nie było zaskoczeń. Film „Kac Wawa” został nagrodzony „wielkim wężem” i „wężami” w niemalże wszystkich kategoriach.
Wyobrażam sobie, bo nie byłam na gali rozdania nagród, że atmosfera była kabaretowa. Do śmiechu. Bo wszyscy teraz lubią się pośmiać. Ale było i koniec. A teraz jak ktoś się zacznie śmiać, ten dostanie w ryj. Powtarzam za majstrem, bo śmiesznie nie jest, gdy pomyślę o innych filmach, nie tak oczywistych na tej gali, ale, według mnie, wymagających szczególnego wyróżnienia.
W jednym z wywiadów, Kamil Śmiałkowski, mówi, że pomysł na przyznanie „węży” jest efektem „polaryzacji” polskiej kinematografii. Powstają filmy „naprawdę dobre” i „naprawdę złe”. „Kiedyś po prostu wszystko było tak mierne, nijakie i średnie, że nie opłacało się o tym w ogóle mówić”.
Opłacalność, wydaje się, być słowem kluczem.
Filmy, dopóki są finansowane przez Polski Instytut Sztuki Filmowej, opłaca się robić. Niezależnie od frekwencji i ostatecznie, opinii widzów i krytyki.
Zarabia się na etapie produkcji, a nie dystrybucji. Zatem efekt i jakość nie jest celem samym w sobie. Bo film nie musi na siebie zarobić.
Pomyłki też są w cenie. I odpowiada za nie, nie tylko reżyser, ale setki osób, które od momentu powstania scenariusza, aż do jego ostatecznej realizacji, uczestniczą w tworzeniu kinowej wersji obrazu filmowego.
Ale za pomyłki, błędy, niedociągnięcia, pan płaci, i pani płaci i ja płacę. I PISF przede wszystkim.
Płacę, gdy kupuję bilet do kina, na film zapowiadany nazwiskiem dobrego reżysera, obiecującą obsadą aktorską, dobrze zmontowanym trailerem i gwiazdkami w recenzjach, a wychodzę z niego rozczarowana.
Pomiędzy filmami bardzo dobrymi (było w ostatnim roku kilka takich), a bardzo złymi (takimi, które nie kryją się ze swoim barkiem ambicji), jest kilka, które domagają się osobnej kategorii i osobnych nagród.
Dobre samopoczucie Małgośki Szumowskiej utrzymuje się od czasu kiedy krytyka filmowa nagrodziła ją za „33 sceny z życia”. I jest zaraźliwe. Porażka filmu „Sponsoring” została taktowanie przemilczana. Tak samo, jak promowany przez nią film „Bejbi blues” Katarzyny Rosłaniec. Ten, według mnie, na przyszłorocznej gali, powinien być wyróżniony w kategorii „najbardziej naiwny i żenujący debiut roku”.
Jacek Borcuch debiutantem nie jest. Filmem „Wszystko co kocham” zdobył moje zaufanie. Ale go nie podtrzymał. „Nieulotnym” już po trzydziestu minutach byłam znudzona. Akcja, nieznośnie przewidywalna, jest podporządkowana eleganckim obrazkom Michała Englerta. One czarują dopracowanymi detalami, ale nie korespondują z opowiadaną historią i nie nadrabiają intelektualnej miałkości całego filmu. A Jakub Gierszał i Magdalena Berus powinni być mianowani w kategorii najgorszy duet aktorski.
Piotr Trzaskalski, filmowi z wielkim potencjałem, ostatecznie nadał format tvn’owski. „Mój rower” mógłby być filmem ważnym, a tymczasem stał się ważną przestrogą – taki format nie przystaje od takiej treści.
Jestem w stanie wyobrazić sobie widza, którego śmieszy, tak bardzo krytykowana scena z filmu „Kac Wawa” sikania na warszawską palmę i ostatecznie, nagrodzona, jako najbardziej żenująca, scena kopulacji z poduszką (z tego samego filmu), podczas gdy nie potrafię zrozumieć i ukryć irytacji sceną odgryzania penisa w „Drogówce” Smarzowskiego. Filmu, w całości żenującego i upokarzającego mnie jako widza. Widza, który od Smarzowskiego wymaga inteligentnej, a nie utabloidyzowanej historii z banalną puentą.
„Drogówka” jest nie tylko najsłabszym filmem w dorobku tego reżysera, jak zgodnie przyznają krytycy filmowi, ale jest po prostu filmem złym. Nachalnie promowanym przez dziennikarzy Gazety Wyborczej i Agorę (koproducenta tego filmu).
Od jakiegoś czasu toczy się dyskusja o degradacji dziennikarstwa. O nieustannym zaniżaniu intelektualnego poziomu. Filmy do tego poziomu, coraz niższego, coraz częściej równają. Do treści zawartej w tytule i leadzie. A krytycy filmowi schlebiają średnim filmom i średnim gustom.
Brakuje odważnych opinii. Brakuje pogłębionych myśli. Ważnych treści i dyskusji o gustach. O gustach filmowców i efektach ich pracy. To, co dobre, jest z przytupem nagradzane i chwalone. Słusznie. To, co złe (ale złe z definicji i założenia) jest obśmiewane i nagradzane „wężami”. Słusznie. Ale energia, którą rok temu, w krytykę i przestrogi przed filmem „Kac Wawa” włożył Tomasz Raczek, powinna być skierowana do tych, którzy ambitnym, autorskim kinem nazywają przeciętność.
Odwołując się do słów Raczka, które wtedy wywołały medialną dyskusję, uważam, że wspomniane przeze mnie filmy, są jakimś niepokojącym sygnałem, że polska kultura (nie tylko kinematografia), jest zagrożona chorobą, drzemiącym gdzieś nowotworem złośliwym.
Dlatego biorę do ręki kajecik i piszę; banalności, scenariuszowym niedociągnięciom, błędom reżyserskim, niezdolnym aktorom, twórcom filmowym, którzy ulegli urokom tabloidyzaji i „sprzedają” banały opakowane w śliczne słówka, należy się przeciwstawić rzetelną i szczerą krytyką. WĘŻYKIEM.
Nie żeby zabić, ale żeby wzmocnić, polską kinematografię. I wiarę w to, że warto chodzić do kina na polskie filmy.